EKiedy ministrem spraw zagranicznych zostaje lekarz, zawodowy psychiatra i neurolog, można się spodziewać, że polityka międzynarodowa jego rządu będzie rozsądniejsza niż to, co czasem obserwujemy nawet w krajach słynących zrównoważeniem. Ale trudno, by taki lekarz, tej akurat specjalności, ograniczył się do kuracji głupstw polityki. Zwłaszcza, jeśli temat jego lekarskich dociekań i psychiatrycznych zainteresowań porusza się w najbliższym zasięgu. I też dowiedział się od lekarza-ministra Davida Owena Tomasz Jastrun, że starał się on długi czas łączyć pracę naukową i polityczną. W londyńskim szpitalu św. Tomasza badał wpływ chemicznych procesów na mózg ludzki, po czym przemierzał most Westminsterski, by zdążyć na posiedzenia parlamentu. Ale przerwał, gdy w roku 1968 został, trzydziestoletni, ministrem żeglugi w gabinecie Harolda Wilsona…
Podejrzewam, że decydujący impuls obserwacjom tudzież opisowi chorób ludzi u władzy i uprawiających politykę w pożądaniu władzy dał jednak rząd premiera Wielkiej Brytanii, Leonarda Jamesa Callaghana, z lat ministrowania Owena 1977-79. Sam Callaghan był zawsze po młodszym odeń Haroldzie Wilsonie, i jako przewodniczący Partii Pracy, i jako premier; ba, więcej, Wilsona królowa uczyniła baronem of Rievaulx w roku 1983, a Callaghana baronem of Cardiff w roku 1987. I książka Owena, pardon – od 1992 r. lorda Davida Anthony’ego Llewellyna Owena, nie jest gestem rozczarowanego polityką intelektualisty. Ten intelektualista współzakładał brytyjską Partię Socjaldemokratyczną, przewodził jej w dwóch kadencjach, odszedł z niej, kiedy postanowiła połączyć się z partią liberałów. To polityk pełną gębą. Aliści już samo życie polityczne Wielkiej Brytanii odchodziło od standardów normalności – no bo ci ludzie Partii Pracy, przyjmujący tytuły baronów! Ten socjaldemokrata zasiadający w Izbie Lordów… W odbiorze normalnych ludzi to już było trochę schizofrenii.
Książka jest kapitalna. Pierwsze takie dzieło w światowej literaturze politycznej. Dowiadujemy się o tych największych, od których czasami zależały losy świata, jakie mieli kłopoty ze zdrowiem podczas sprawowania władzy i jak odbijało się to - wedle Owena – na ich decyzjach, często historycznego znaczenia. Tytuł angielski odpowiada treści – „In sickness and in power”, „W chorobie, a u władzy” (w wersji polskiej – „Chorzy u władzy”, wreszcie na rynku!). Sama lista nazwisk starczy, by trzymać czytelnika w napięciu – od obu Rooseveltów, poprzez Lloyd George’a, Mussoliniego, Hitlera, Churchilla, de Gaulle’a, Mao, Johna Kennedy’ego, aż po Jelcyna i starszego Busha. A z niektórymi bohaterami swej książki autor mógł zetknąć się osobiście!
Czy wszystkie diagnozy w pełni są trafne, zwłaszcza te, które powstawały na podstawie opinii i wiadomości od osób trzecich, nie mnie się tu zastanawiać. Sam autor, jak powiedział Tomaszowi Jastrunowi, czuł się poruszony tym, jak wielu chorych fizycznie lub nawet rozchwianych psychicznie ludzi dawało sobie świetnie radę, wedle zasady: co ciebie nie zabije, może wzmocnić. Niektóre przypadki muszą budzić podziw dla chorego polityka, zdolnego wbrew chorobie utrzymać ster w rękach mimo infernalnych burz politycznych. Oceny niektórych znów błędów można złagodzić, bo wyrozumieć, albo zrozumieć, że nie brały się z choroby. Błąd Kennedy’ego w ocenie sytuacji na Kubie, który doprowadził do klęski desantu w Zatoce Świń, nie wziął się jednak z choroby Addisona, leczonej hydrokortyzonem, a z fałszywych informacji, pochodzących od kiepskiego, niekompetentnego wywiadu. Czytelnik więc ma prawo do własnych wniosków, choć powinien się liczyć z autorytetem zawodowca.
Co mnie uderzyło w książce Owena, to charakterystyczne odkrycie naukowe. Owen jako lekarz wyróżnił pewną znaną, ale nie uwzględnianą w medycynie jednostkę chorobową – syndrom pychy, buty, hubris syndrom. Znamy ją z Polski, krzyżowaną z chorobliwą żądzą władzy. Obserwując paru naszych polityków, którzy czują się na Jasnej Górze za pan brat z Matką Boską, nie mogę ustrzec się od mało optymistycznej refleksji nad trafnością tej diagnozy Owena. Obawiam się, że to choroba nieuleczalna. Owen konstatuje, że niemal zawsze widać zmiany w zachowaniu ludzi, którzy doszli na szczyty władzy. Bertrand Russell używał celnego, zdaniem Owena, określenia „zatrucie władzą”. Uderza ona do głowy jak narkotyk. Ja zaś myślę po prostu, że władza bywa chorobą.
O ile wedle sugestii Owena badania lekarskie osób, mających objąć władzę, przynieść mogą cenne informacje nawet i danemu kandydatowi, o tyle pycha i buta nie mijają nawet po kolejnych przegranych wyborach. I robią z państwa dom opieki nad schizofrenikami. /Studio Opinii/
0 komentarze:
Prześlij komentarz