Tak sobie napisałam z tą kropką, specjalnie, żeby zobaczyć jakby to wyglądało, gdyby ci wszyscy, którzy chętnie zjedliby Jurka Owsiaka z kosteczkami, mogli mu wreszcie postawić jakieś konkretne zarzuty, posadzić go na ławie oskarżonych, wpakować do ciupy i zniszczyć jego dzieło.
Jestem absolutnie pewna, że nigdy nic podobnego się nie zdarzy, ponieważ Owsiak zawsze rozlicza się z zebranych i wydanych pieniędzy bardzo dokładnie – czego nie można, niestety, powiedzieć o wielu charytatywnych instytucjach kościelnych. Jest to człowiek – przy wszystkich pozorach szaleństwa (ma się temperament!) – niesłychanie inteligentny, poukładany, no i – niestety – uczciwy. Tak więc uprasza się wrogów i niechętnych Jurkowej działalności o nieprzeszkadzanie w tej fantastycznej akcji. I tak nie macie szans.
Mówiąc i pisząc o Wielkiej Orkiestrze, której dyrygentem jest Jerzy Owsiak, najczęściej podkreśla się jej aspekt materialny. No bo nie ma chyba w Polsce szpitala czy przychodni, gdzie nie czerwieniłyby się wesołe orkiestrowe serduszka.
Ja chcę napisać o czymś innym, o zjawisku, które obserwowałam i obserwuję od dawna, a przez kilka lat jak najbardziej od środka: siedmiokrotnie robiłam telewizyjnie (jako autorka) zachodniopomorskie finały Wielkiej Orkiestry. To zjawisko w dużym stopniu trzyma mnie przy życiu i każe przypuszczać, że nasz naród rzeczywiście jak lawa… czasem trudno z nim wytrzymać, ale potrafi pokazać lepszą i milszą twarz. Trzeba mu tylko dać okazję i trochę pomóc. I nikt nie potrafi tak masowo wydobyć dobra z człowieka jak właśnie Owsiak.
Te nasze finały robiliśmy troszkę samobójczo, bo zawsze nad jakąś dużą wodą, przeważnie nad morzem, na plażach, co oznaczało kilkanaście godzin na świeżym powietrzu, w styczniu (tylko w dniu emisji, a przecież były bardzo porządne i czasochłonne przygotowania). Zakładaliśmy imprezę na kilkanaście, dwadzieścia kilka tysięcy uczestników, których trzeba było namówić, żeby na tę plażę przyjechali, więc wymyślaliśmy najróżniejsze wydarzenia i atrakcje, poza koncertem, oczywiście. Rzecz jasna, byliśmy w pracy i płacono nam za to. Ale przecież zawsze płacono nam za pracę, a nigdy i nigdzie nie widziałam w naszym zespole takiego zapału twórczego, takiej chęci, żeby wszystko wyszło jak najlepiej i takiej radości, kiedy wychodziło. A przecież było tak, że operatorzy przymarzli mi do kei i falochronów, kiedy znienacka spadł deszcz, czasem musieliśmy w środku transmisji dokonywać zmian, bo ktoś nie dojechał albo nie dopłynął (kiedyś morze nam się cofnęło w środku dnia i okręt wojenny musiał uciekać, żeby nie zostać na piachu), prezenterkom musieliśmy stale pudrować czerwone nosy i tak dalej – nikt nie marudził, wszyscy starali się ratować sytuację, niezależnie od tego, czy to była akurat ich działka, czy nie.
No ale jak mówiłam – nam płacono.
Tak rozbudowane imprezy wymagały jednak zaangażowania dużo większej liczby ludzi. Przede wszystkim były to władze i mieszkańcy miast-gospodarzy kolejnych finałów. Wychodzili ze skóry żeby wymyślać najróżniejsze atrakcje i z entuzjazmem przyjmowali nasze najdziksze pomysły. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z Marynarką Wojenną, której okręt (z tych dużych!) potrafił przysłać pan dowódca 8 Flotylli – na plażę w Niechorzu, i której wielkie bojowe śmigłowce latały dla nas – a właściwie dla Orkiestry (chociaż… czuliśmy się wtedy Orkiestrą!). Jeden komandor (w mundurze) dał się nawet wycałować aktorce, na antenie, jak najbardziej. A komandorzy to przecież poważni ludzie, że nie wspomnę o admirałach. Burmistrz Darłowa skoczył w garniturze i z teczuszką do basenu pływackiego – no, nie musiał tego robić!
Przyjeżdżali na naszą prośbę wolontariusze z różnych małych miejscowości – z forsą, naturalnie – i bawili się świetnie. Miejscowe dzieciaki ganiały po imprezie z puszkami, coraz bardziej zarumienione od mrozu – i wciąż pełne radości. Ludzie, którzy przychodzili na nasze plaże i nabrzeża mieli uśmiechy na twarzach – bawili się jak dzieci, jeździli czołgami, oglądali policyjnego robota (robot też miał puszkę w żelaznej garści), tańczyli, śmiali się. No właśnie – śmiali się. We wszystkich monitorach w naszym wozie – morze roześmianych, życzliwych twarzy.
To jest właśnie to, co nazywam wartością dodaną Jurkowej Orkiestry. Radość. Śmiech. Pogoda wymalowana na twarzach. Spontaniczne gesty – ktoś przynosił tort na licytację, kto inny rodzinną biżutkę. Ludzie uśmiechali się bez powodu, jedni do drugich. Robili rzeczy, których na co dzień nie robią – nie dla siebie, dla jakichś nieznanych a potrzebujących dzieci.
A przecież jesteśmy ponurym społeczeństwem. Nieufnym. Niezadowolonym. Zapatrzonym we własne smutki i niepowodzenia.
Nie w tym jednym dniu w roku!
Jurek – nie przeczytasz tego, bo masz robotę – niemniej dziękuję Ci. Te siedem finałów to było siedem najpiękniejszych dni w moim życiu.
Monika Szwaja. Studio Opinii
0 komentarze:
Prześlij komentarz