Taksówkarz słysząc Greidinger od razu wykrzyknął: Cinema City, po czym całą drogę do biura firmy w Celeste opowiadał jakąś historię. W jidisz.
Nikt nie pamięta, kto wybudował w Izraelu pierwsze kino, bo pierwsze w Hajfie zbudował w 1930 roku dziadek Moshe Greidingera, obecnego prezesa zarządu Cinema City. Pięć lat później, kolejne, tym razem w Tel Awiwie. Ludzie przychodzili do niego z ciekawości, oglądać gwiazdy. Nie filmowe. Siadali na widowni i zamiast przed siebie, zadzierali głowy do góry. Przez rozsunięty dach widać było mleczną drogę. Nowość na miarę dzisiejszego Imaxa.
– Wtedy nie było klimatyzacji. Wieczorami dach rozsuwał się automatycznie i na widowni panował błogi chłód – tłumaczy Moshe.
To kino stoi po dziś dzień.
– Kino to mój świat. Nie wyobrażam sobie innego życia – mówi Moshe.
Jego gabinet przypomina pokój małego chłopca. Pozorny nieład. Na podłodze porozrzucane kolorowe plakaty filmowe, na półce złota postać Myszki Miki, kartonowe wizerunki bohaterów kreskówek. Tylko komputer tu nie pasuje. Ale, w nim też bajka. Za chwilę okaże się, jakiego rodzaju.
– Urodziłem się w kinie. Prawie całe dzieciństwo spędziłem albo na sali kinowej albo w pokoiku operatora. Po szkole biegłem do kina, w wakacje – pomagałem w kinie. Widziałem setki filmów. Ulubiony? Całe mnóstwo. Potem miejscowy uniwersytet, ekonomia. Gdy wróciłem z wojska, ojciec zapytał: Moshe, co ty chcesz robić w życiu, czym chcesz się zająć. Miał na myśli, w który z naszych wielu biznesów chciałbym się zaangażować. Nie wiem, po co w ogóle pytał, bo wiedział, że poza kinem świata nie widziałem. Oczywiście, wybrałem kino. Konkretnie, zająłem się dystrybucją filmową. Bo, żeby kino miało przyciągającą moc musi wyświetlać magiczne filmy. Znowu się uczyłem, np. jak się robi dobry plakat – mówi Moshe.
Rok 1992 to dla Greidingerów rok przełomowy. Powstał multipleks, pierwszy w Izraelu i jeden z pierwszych w Europie. Pięć sal mogło pomieścić aż 1500 osób. Wtedy to było coś takiego, jak przed laty kino z rozsuwanym dachem. I standard. Nowością były wysokie lotnicze fotele i dolby stereo. W Izraelu było wtedy wiele kin, ale konkurencja stawiała na filmy.
– A my na standard. Bo czym innym można się w tej branży wyróżnić?
– Ludzie chodzą do kina czy na film?
– Większość na film, ale gdy ten sam grany jest w kilku kinach, patrzą które lepsze, w którym jest przyjemniejsza atmosfera, milej się go ogląda. Bo przecież kino to atmosfera. To dla niej ludzie wychodzą z domów, a przecież mogliby oglądać filmy na kanapie – zauważa Moshe.
Trudno się nie zgodzić, zwłaszcza, gdy pamięta się osiedlowe kina pachnące jak szalet.
– Wtedy nie było klimatyzacji. Wieczorami dach rozsuwał się automatycznie i na widowni panował błogi chłód – tłumaczy Moshe.
To kino stoi po dziś dzień.
– Kino to mój świat. Nie wyobrażam sobie innego życia – mówi Moshe.
Jego gabinet przypomina pokój małego chłopca. Pozorny nieład. Na podłodze porozrzucane kolorowe plakaty filmowe, na półce złota postać Myszki Miki, kartonowe wizerunki bohaterów kreskówek. Tylko komputer tu nie pasuje. Ale, w nim też bajka. Za chwilę okaże się, jakiego rodzaju.
– Urodziłem się w kinie. Prawie całe dzieciństwo spędziłem albo na sali kinowej albo w pokoiku operatora. Po szkole biegłem do kina, w wakacje – pomagałem w kinie. Widziałem setki filmów. Ulubiony? Całe mnóstwo. Potem miejscowy uniwersytet, ekonomia. Gdy wróciłem z wojska, ojciec zapytał: Moshe, co ty chcesz robić w życiu, czym chcesz się zająć. Miał na myśli, w który z naszych wielu biznesów chciałbym się zaangażować. Nie wiem, po co w ogóle pytał, bo wiedział, że poza kinem świata nie widziałem. Oczywiście, wybrałem kino. Konkretnie, zająłem się dystrybucją filmową. Bo, żeby kino miało przyciągającą moc musi wyświetlać magiczne filmy. Znowu się uczyłem, np. jak się robi dobry plakat – mówi Moshe.
Rok 1992 to dla Greidingerów rok przełomowy. Powstał multipleks, pierwszy w Izraelu i jeden z pierwszych w Europie. Pięć sal mogło pomieścić aż 1500 osób. Wtedy to było coś takiego, jak przed laty kino z rozsuwanym dachem. I standard. Nowością były wysokie lotnicze fotele i dolby stereo. W Izraelu było wtedy wiele kin, ale konkurencja stawiała na filmy.
– A my na standard. Bo czym innym można się w tej branży wyróżnić?
– Ludzie chodzą do kina czy na film?
– Większość na film, ale gdy ten sam grany jest w kilku kinach, patrzą które lepsze, w którym jest przyjemniejsza atmosfera, milej się go ogląda. Bo przecież kino to atmosfera. To dla niej ludzie wychodzą z domów, a przecież mogliby oglądać filmy na kanapie – zauważa Moshe.
Trudno się nie zgodzić, zwłaszcza, gdy pamięta się osiedlowe kina pachnące jak szalet.
Co robić?
Trzy lata później Greindingerowie stanęli wobec dylematu. Izrael okazał się już zbyt ciasny. Mieli tu wszystko, co mieć mogli.
– Mogliśmy zająć się biznesami podobnymi do kinowego, restauracje, dyskoteki i tym podobne. Albo szukać szczęścia poza Izraelem – mówi Moshe.
Wybrali to drugie. Dziś dziękują Jahwe za tę decyzję. Prosta nie była.
– Zastanawialiśmy się, gdzie. Najbliżej jest Europa. Tyle, że tam kin jest już pod dostatkiem. Więc gdzie jest mniej? Ameryka Południowa. Brazylia? Toż to kawał drogi! Resztę życia spędzić w samolocie? – wspomina Moshe.
Padło na Europę Środkową. Blisko i kin mało. Nie trzeba tak było od razu?
– Problem w tym, że w krajach Europy Centralnej nie było jeszcze wtedy centrów handlowych, w których można byłoby otworzyć multipleksy. Bo nie sztuka zbudować kino, ktoś jeszcze musi do niego przychodzić, a najprościej o klienta w centrum handlowym – mówi Moshe.
Dlatego pierwszy multipleks Greidingerów powstał w Budapeszcie, w jednym z pierwszych w tej części Europy malli. W Polsce ich jeszcze nie było, choć Moshe nie ukrywa, wtedy bardziej im się podobał nasz rynek.
– W końcu udało się, choć weszliśmy do Polski w nietypowy sposób. Skandynawska firma budująca Sadyba Best Mall miała problemy finansowe i nie mogła dokończyć budowy. Więc ją przejęliśmy i dokończyliśmy tylko po to, żeby móc tam umieścić nasze kino. Poza Sofią, to był jedyny taki przypadek, gdy zbudowaliśmy centrum handlowe, bo normalnie albo wynajmujemy powierzchnie w istniejącym mallu, albo budujemy samo kino.
Przerywamy na chwilę, gdy do gabinetu wchodzi Dana, śniada cera, czarne długie włosy, piwne oczy… Przez chwilę żałuję, że nie mieszkam tu na stałe.
Ale kino… Zastanawiam się, czy również w Izraelu, szewc bez butów chodzi.
– Moshe, a kiedy ostatnio byłeś w kinie, tak z popcornem, na filmie? – pytam, niemal przekonany, że nie będzie pamiętał.
– Jakiś czas temu, z synem. Na „Casino Royale”. To najlepszy z Bondów, bo wzorem pierwszych, więcej w nim duchowych przeżyć niż efektów specjalnych – zaskakuje Moshe
Oczywiście w swoim Cinema City, w Hajfie. Zresztą, chyba wyczuł podpuchę, bo po chwili ciągnie mnie już wąskimi korytarzami do niewielkiej sali na parterze swojego biurowca. Jesteśmy w miniaturowym kinie. Siadamy przed ekranem. Oprócz nas zmieściłoby się może pięćdziesiąt osób.
– Tu oglądamy wszystkie filmy zanim trafią do naszych kin. Ale powiem ci szczerze, wolę normalne. Bo tu jestem biznesmenem w garniturze, a tam, facetem w dżinsach i kubkiem popcornu. Tu nie ma tej atmosfery prawdziwego kina.
Wpatrzeni w pusty ekran rozmawiamy o filmach. Moshe nie może się doczekać Misia II. Twierdzi, że to na mur będzie hit, bo ilekroć z kimś rozmawia o tym filmie, zawsze na twarzach pojawia się mimowolny uśmiech.
Pytam o Holandię, czemu właśnie tam zarejestrowana jest firma.
– Kiedyś nie wiedzieliśmy jeszcze w którym kierunku będziemy się rozwijać, czy w Polsce czy gdzieś indziej. Wiedzieliśmy tylko, że kwatera główna musi być w Europie. Dlatego wybraliśmy Holandię – tłumaczy Moshe.
Od pewnego czasu coś grzebie w komputerze. Na jego twarzy pojawia się tajemniczy, niemalże chytry uśmiech. W końcu wychodzi szydło z worka:
– To nasz system informatyczny – pokazuje z nieskrywaną dumą.
Zerkam przez ramię i oczom nie wierzę. Moshe wybiera lokalizację: Polska. Potem miasto: Warszawa, i kino: w Arkadii i film. Dalej to już bajka. Widać dokładnie ile biletów sprzedano, ile zostało. Cyfry się zmieniają. Właśnie ktoś kupił dwa bilety. Może jakaś zakochana para, albo ojciec z synem. A Moshe to widzi siedząc za biurkiem w Tel Awiwie.
Trzy lata później Greindingerowie stanęli wobec dylematu. Izrael okazał się już zbyt ciasny. Mieli tu wszystko, co mieć mogli.
– Mogliśmy zająć się biznesami podobnymi do kinowego, restauracje, dyskoteki i tym podobne. Albo szukać szczęścia poza Izraelem – mówi Moshe.
Wybrali to drugie. Dziś dziękują Jahwe za tę decyzję. Prosta nie była.
– Zastanawialiśmy się, gdzie. Najbliżej jest Europa. Tyle, że tam kin jest już pod dostatkiem. Więc gdzie jest mniej? Ameryka Południowa. Brazylia? Toż to kawał drogi! Resztę życia spędzić w samolocie? – wspomina Moshe.
Padło na Europę Środkową. Blisko i kin mało. Nie trzeba tak było od razu?
– Problem w tym, że w krajach Europy Centralnej nie było jeszcze wtedy centrów handlowych, w których można byłoby otworzyć multipleksy. Bo nie sztuka zbudować kino, ktoś jeszcze musi do niego przychodzić, a najprościej o klienta w centrum handlowym – mówi Moshe.
Dlatego pierwszy multipleks Greidingerów powstał w Budapeszcie, w jednym z pierwszych w tej części Europy malli. W Polsce ich jeszcze nie było, choć Moshe nie ukrywa, wtedy bardziej im się podobał nasz rynek.
– W końcu udało się, choć weszliśmy do Polski w nietypowy sposób. Skandynawska firma budująca Sadyba Best Mall miała problemy finansowe i nie mogła dokończyć budowy. Więc ją przejęliśmy i dokończyliśmy tylko po to, żeby móc tam umieścić nasze kino. Poza Sofią, to był jedyny taki przypadek, gdy zbudowaliśmy centrum handlowe, bo normalnie albo wynajmujemy powierzchnie w istniejącym mallu, albo budujemy samo kino.
Przerywamy na chwilę, gdy do gabinetu wchodzi Dana, śniada cera, czarne długie włosy, piwne oczy… Przez chwilę żałuję, że nie mieszkam tu na stałe.
Ale kino… Zastanawiam się, czy również w Izraelu, szewc bez butów chodzi.
– Moshe, a kiedy ostatnio byłeś w kinie, tak z popcornem, na filmie? – pytam, niemal przekonany, że nie będzie pamiętał.
– Jakiś czas temu, z synem. Na „Casino Royale”. To najlepszy z Bondów, bo wzorem pierwszych, więcej w nim duchowych przeżyć niż efektów specjalnych – zaskakuje Moshe
Oczywiście w swoim Cinema City, w Hajfie. Zresztą, chyba wyczuł podpuchę, bo po chwili ciągnie mnie już wąskimi korytarzami do niewielkiej sali na parterze swojego biurowca. Jesteśmy w miniaturowym kinie. Siadamy przed ekranem. Oprócz nas zmieściłoby się może pięćdziesiąt osób.
– Tu oglądamy wszystkie filmy zanim trafią do naszych kin. Ale powiem ci szczerze, wolę normalne. Bo tu jestem biznesmenem w garniturze, a tam, facetem w dżinsach i kubkiem popcornu. Tu nie ma tej atmosfery prawdziwego kina.
Wpatrzeni w pusty ekran rozmawiamy o filmach. Moshe nie może się doczekać Misia II. Twierdzi, że to na mur będzie hit, bo ilekroć z kimś rozmawia o tym filmie, zawsze na twarzach pojawia się mimowolny uśmiech.
Pytam o Holandię, czemu właśnie tam zarejestrowana jest firma.
– Kiedyś nie wiedzieliśmy jeszcze w którym kierunku będziemy się rozwijać, czy w Polsce czy gdzieś indziej. Wiedzieliśmy tylko, że kwatera główna musi być w Europie. Dlatego wybraliśmy Holandię – tłumaczy Moshe.
Od pewnego czasu coś grzebie w komputerze. Na jego twarzy pojawia się tajemniczy, niemalże chytry uśmiech. W końcu wychodzi szydło z worka:
– To nasz system informatyczny – pokazuje z nieskrywaną dumą.
Zerkam przez ramię i oczom nie wierzę. Moshe wybiera lokalizację: Polska. Potem miasto: Warszawa, i kino: w Arkadii i film. Dalej to już bajka. Widać dokładnie ile biletów sprzedano, ile zostało. Cyfry się zmieniają. Właśnie ktoś kupił dwa bilety. Może jakaś zakochana para, albo ojciec z synem. A Moshe to widzi siedząc za biurkiem w Tel Awiwie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz