Miało się stać coś ważnego. I się stało. Ale całkiem nie to, co się zapowiadało. Zmiany w rządzie, których zapowiedź skupiła w środę uwagę mediów i opinii publicznej, okazały się błahe. Żaden przełom ani kamień milowy. Najwyżej kolejna odsłona szachowej rozgrywki premiera w jego grze o partię i Polskę.
Donald Tusk zdawał sobie sprawę, że skala zdarzenia ma się nijak do skali zainteresowania. I jako rasowy polityk zrobił z tej dysproporcji najlepszy użytek, jaki można było zrobić. Zrobił wreszcie to, czego w jego polityce od lat bardzo brakowało. Zaoferował nie tylko kierownictwo, ale też przywództwo.
Przywództwo i kierownictwo to dwie podstawowe funkcje liderów, nie tylko politycznych. Ale w polityce przywództwo ma znaczenie szczególne, bo wskazując kierunki i sensy, objaśnia, uprawomocnia, skleja i weryfikuje rozmaite działania, których bez tego nie rozumie nie tylko opinia publiczna, ale też otoczenie przywódcy.
Dramatyczne napięcie ostatnich lat polskiej polityki wynika między innymi z tego, że kto inny oferował przywództwo, a kto inny sprawował kierownictwo. Kierownictwo było domeną Tuska, który z pomocą ministrów zajmował się konkretami: autostradami, stadionami, szpitalami, emeryturami, koleją, budżetem, personaliami. Czyli zarządzał państwem, a czasem też partią. I starał się poza te menedżerskie czynności nie wykraczać.
Przywództwo oferował Jarosław Kaczyński, którego niezbyt interesują konkrety i rzeczywistość. To on rysował wizje, zakorzeniał je w lękach i nadziejach, opisywał świat, wskazywał miejsce bieżących wydarzeń na mapie swoich idei. Do niedawna nie miał w tym żadnej konkurencji.
Cena była duża. Bo kiedy to Kaczyński objaśniał społeczeństwu sensy działania Tuska, poczucie obcości i niezborności władzy musiało narastać. Poczucie to najpierw umacniało przeciwników rządu, a potem zaczęło osłabiać i dezintegrować jego zwolenników. Nie wyłączając bezpośredniego partyjnego zaplecza.
Kierownictwo stawało się przedmiotem rosnących kontrowersji, których źródłem był deficyt przywództwa.
W środę, po przeszło sześciu latach sprawowania władzy, premier przekroczył granicę między bezpiecznym matecznikiem kierownictwa a obcym mu terytorium walki o przywództwo. Nie w sensie rywalizacji o prawo do kierowania (czyli zapasów z Gowinem), ale w sensie walki o prawo do definiowania, nazywania i nanoszenia zdarzeń na mapę zbiorowego wyobrażenia świata.
Nie mając wiele do powiedzenia na temat zmian w rządzie, po raz pierwszy zrobił to, co na co dzień robią Obama, Merkel, Cameron i każdy polityczny lider, który chce sprawować nie tylko władzę, ale też przywództwo. Wykorzystał banalne dziennikarskie pytania, żeby objaśnić Polakom kluczowe fragmenty polskiej rzeczywistości i ich miejsce w procesach, jakim podlegamy. Przypominając (w związku z awanturą przed wykładem prof. Środy) legendarny „Kabaret” z Lizą Minnelli, grozę rosnącej coraz szybciej brunatnej fali zakorzenił w popkulturowej pamięci lat 30. Problem związków partnerskich opowiedział językiem ludzkiej życzliwości i troski o innych. Chamski atak posła Niesiołowskiego na córkę Agnieszki Holland ocenił językiem międzyludzkich relacji stojących wyżej niż polityczna walka.
Przywództwo wymaga cierpliwości i czasu. By je sprawować, trzeba się zdobyć na systematyczny wysiłek, a efekt jest zawsze niepewny i dość odległy w czasie. Ale gdy go brakuje, polityka łatwo zamienia się w kopaninę. Taką, jaką od lat obserwujemy w Polsce. Lub gorszą.
W młodych demokracjach politycy sprawujący władzę często ulegają złudzeniu, że mówią za nich fakty, więc wystarczy opowiadać społeczeństwu o faktach. To jest mordercze złudzenie. Fakty milczą, dopóki ktoś ich nie wyciągnie na światło, nie ułoży w spójnej narracji i nie nada im sensu. Odpowiedzialny lider polityczny nie ma prawa się od tej dydaktycznej pracy uchylać. Nawet gdy, pamiętając los wielu starszych mądrych i szlachetnych politycznych postaci, jak ognia boi się mentorstwa. (Studio Opinii / GW)
0 komentarze:
Prześlij komentarz