Z sondaży wynika, że Polacy coraz bardziej krytycznie oceniają Donalda Tuska. Ale - z całym szacunkiem dla Polaków – dla praktyki rządzenia w Polsce o wiele ważniejsze od tego, co my myślimy o premierze, jest to, co premier myśli o nas.
Premier Tusk ma oczywiście licznych wrogów, ma też jednak wielu sojuszników. Jest wśród nich, paradoksalnie, gospodarczy kryzys, który unicestwia większość pytań o cele i strategię, zwiększając wagę zwykłej obliczalności i stabilizacji. Sojusznikiem bezcennym jest oczywiście honorowy członek PO, Jarosław Kaczyński, który wybawia premiera z największych kłopotów. Sojusznikiem może nieświadomym, ale szalenie ważnym, są szybko idiociejące media, które albo – tak jak media prawicowe – oskarżają łuska o wszystko, sprowadzając całą krytykę do absolutnego absurdu, albo basują mu we wszystkim, czyniąc to poparcie bezwartościowym. Sojusznikiem kluczowym jest stan emocji społeczeństwa, coraz bardziej zobojętniałego wobec całego świata polityki. Kto wie, czy największym sukcesem obecnej ekipy nie jest zafundowanie Polakom specyficznego pakietu, który nazwałbym „stabilizacją minus”. To zagwarantowanie społeczeństwu podstawowej stabilizacji, a jednocześnie obniżenie oczekiwań obywateli wobec władzy. Skoro oczekują mniej, to mniej wymagają, skoro mniej wymagają, to rzadziej mają poczucie zawodu, skoro rzadziej są zawiedzeni, to rzadziej wyrażają pretensje. Krótko mówiąc – dają władzy spokój.
Wagę tego specyficznego pakietu podważyła jednak dyskusja o związkach partnerskich. Zresztą związki partnerskie okazały się pretekstem do debaty szerszej. Po pierwsze o tym, jakiej chcemy Polski. Po drugie – jaki porządek wartości uważamy w Polsce za właściwy. Po trzecie – jak ze względu na te dwa kryteria oceniamy władzę, a w szczególności partię rządzącą i premiera. Na boisku „Smoleńsk” Tusk miał sytuację komfortową. Wróg był jasno określony, radykalny i paskudny, ale politycznie dla premiera pożyteczny. Na boisku „otwartość, tolerancja, obywatelskość” gra jest dużo bardziej skomplikowana. W zjed-noczonej antysmoleńskiej koalicji pojawiają się nieprzezwyciężalne podziały, bo jak pożenić świat i wartości Agnieszki Holland ze światem i wartościami ministra Gowina.
Premier ma potężny ból głowy. Pozwalając hasać Gowinowi, czyni Platformę w oczach wielu jej wyborców partią nietolerancji i obskurantyzmu. Gdy nadchodził Polskęzbaw, zawsze biegli na ratunek łuskowi. Ale jeśli ich irytacja i wściekłość przekroczą pewien próg, od Platformy się odwrócą, a wtedy Tuskowi nie pomoże nawet Kaczyński.
Premier stanu emocji tych wyborców lekceważyć nie może, zdaje sobie jednak jednocześnie sprawę z tego, że Polska, także ta platformerska Polska, jest wciąż na prawo od jej tolerancyjnej i otwartej na obyczajowy przełom mniejszości. Musi więc zrobić krok w lewo, ale nie tak długi, by sam znalazł się w bolesnym szpagacie. By zrobić krok w lewo, musi spacyfikować go-winowców, nie aż tak jednak, by wylądowali poza strefą jego wpływów. Przy czym krok w lewo nie może się już ograniczać do słów i gestów. Jeśli więc premierowi idzie o przyjęcie przez Platformę projektu ustawy o związkach partnerskich tylko po to, by uśmiercić ją potem w sejmowej komisji, to musi się liczyć z zapłaceniem ceny za kolejny unik. Gdy Donald Tusk przeprosił Agnieszkę Holland za „córunię lesbijkę” posła Niesiołowskiego, ta odpowiedziała, żeby zamiast przeprosin premier coś zrobił. Nie żeby powiedział, że coś zrobi, nie żeby udał, że coś robi, ale żeby coś zrobił. Coś, co za jakiś czas znajdzie się w strefie czasu przeszłego dokonanego. To będzie test.
Trudno powiedzieć, czy stawiając gowinowców na baczność, grożąc im palcem i wzywając PO do poważnych rozstrzygnięć w sprawie związków partnerskich, premier odgrywał teatr dla partii i dla publiki, czy też mówił na serio. Krótko mówiąc: trudno powiedzieć, czy składał jasną deklarację definiującą Platformę, czy też składał wyłącznie pokłon kunktatorstwu i oportunizmowi, które każą wykonywać pozorowane ruchy tylko po to, by stać w miejscu. Być może do końca nie wie tego nawet on sam. Ale wkrótce będzie się musiał dowiedzieć. Związki partnerskie nie są oczywiście najważniejszą kwestią w Polsce. Ale to, co jest istotą tej debaty – otwartość i tolerancja – dla kluczowej dla przy-szłości PO grupy wyborców jest kwestią najważniejszą. Wyborcy ci wybaczą foto-radary czy skok na OFE, różne potknięcia i niedociągnięcia. Ale na partię, której oblicze nadają Gowin i Godson, nie zagłosują. Nawet jeśli ceną miałyby być rządy Kaczyńskiego, Rydzyka i Pawłowicz.
Ci wyborcy nie czekają już na żaden Tuskobus, widzą bowiem Tuskomus. Tyle że, jako się rzekło, ważniejsze niż to, co widzą, czują, czego chcą i jak oceniają premiera, jest to, jak premier ocenia ich. W szczególności poziom ich rozdrażnienia. (Studio Opinii)
0 komentarze:
Prześlij komentarz