Przyszła pora na typowo rynkowy tekst. Może nie będzie to tekst opisujący w pełni to, co widzimy na rynkach finansowych, ale spróbuję naszkicować w nim sytuację i możliwe scenariusze. Jak wiemy indeksy w USA i w Niemczech biją systematycznie rekordy wszech czasów. Przy czym europejskie indeksy są czasem wręcz na siłę wyciągane w górę przez Amerykanów. Tam nawet bardzo słabe dane makro (na razie) nie doprowadzają do spadków.
fot. Piotr Mizerski |
Skąd taki optymizm na giełdach? Przede wszystkim panuje ciągle przekonanie, że gospodarki strefy euro są już bliskie dna koniunktury, a amerykańska gospodarka będzie się szybciej rozwijała. To, że publikowane są słabe dane wręcz pomaga bykom, bo utwierdza je w przekonaniu, że gorzej już nie będzie. Potwierdzać to przekonanie może nieoczekiwany wzrost zamówień przemysłowych i produkcji przemysłowej w Niemczech. Jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale zwiększa prawdopodobieństwo tego, że publikowane dzisiaj dane sygnalizują osiągnięcie tegorocznego dna koniunktury.
Poza tym, a może wręcz powinienem to postawić na pierwszym miejscu, przed fundamentami, banki nadal trzymają stopy na niezwykle niskich poziomach (ECB obniżył niedawno do 0,5 proc.) i drukują pieniądze. Do „drukarzy” dołączyła niedawno Japonia, co doprowadziło do wzrostu indeksu Nikkei o 75 procent w ciągu pół roku. Mało tego indeks naruszył ponad dwudziestoletnie górne ograniczenie kanału trendu spadkowego. Potwierdzenie tego naruszenia dałoby bardzo mocny, długoterminowy sygnał kupna. Japońskie pieniądze rozpływają się też po innych rynkach.
Po trzecie, wbrew obawom bardzo wielu analityków i ekonomistów (również moim), inflacja pozostaje na niezwykle niskim poziomie. W USA w kwietniu wyniosła 1,1 proc r/r, a w strefie euro 1,2 proc. r/r. Nawet w Polsce była nieznaczna (0,8 proc.). Oczekiwano tego, że druk pieniędzy musi doprowadzić do dużego wzrostu inflacji, a tymczasem tego wzrostu nie widać. Nie widać, bo gospodarki zyskują na tym druku niewiele – korzystają przede wszystkim rynki finansowe. Ale to jest osobny temat. Nic dziwnego, że znany analityk i inwestor Marc Faber mówi, iż nigdy jeszcze nie widział tak wielkiego rozdźwięku między rynkami akcji i realną gospodarką.
Pamiętać jednak trzeba o tym, że inflacja podobno pojawia się najczęściej nagle. Proces rodzenia się inflacji przebiega tak jak proces otwierania butelki szampana – długo nic, a potem paf! Ostrzegać przed nią (lub przed ograniczeniem procesu poluzowania ilościowego) może to, co dzieje się na amerykańskim rynku obligacji.
Rentowność obligacji 10. letnich uderzyła w poziom 1,90 proc. (potem nastąpiła lekka korekta) po słowach Billa Grossa, zarządzającego PIMCO, największego funduszu obligacji na świecie, który powiedział, że 29. kwietnia skończył się rynek byka na obligacjach. Nie wiem, czy akurat 29. kwietnia – według mnie raczej 24. lipca 2012, ale nie ulega wątpliwości, że najprawdopodobniej się skończył. A gdzie idą środki wycofywane z obligacji (ten proces trwa od blisko roku)? Na to „co idzie”, czyli przede wszystkim na rynek akcji.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przecena na rynku złota. Oczywiście podstawą do zakończenie trwającego od 2002 do 2011 roku rajdu, który siedmiokrotnie podniósł cenę uncji złota było rozczarowanie brakiem dużej inflacji. Tak jak pisałem wyżej wszyscy na nią czekali i nie doczekali się. To prowadziło do spokojnej korekcie na złocie, a niedawno doszły kolejne czynniki, które doprowadził do mini paniki.
Po pierwsze Goldman Sachs po raz drugi w ciągu ostatnich miesięcy obniżył prognozy dla złota. Poza tym złotu szczególnie szkodziły pogłoski mówiące o tym, że Cypr może sprzedać swoje rezerwy złota w celu uzupełnienia środków pomocowych. Co prawda nie jest to duża ilość (około 400 mln euro), ale rynek zaczął się bać, że Włochy i Hiszpania też mogą o sprzedaży złota myśleć, a to byłaby już zupełnie inna skala. Zwiększył te obawy Mario Draghi, szef ECB mówiąc, że decyzja o sprzedaży złota należy do banku centralnego Cypru.
Jak widać po zachowaniu rynków nadmiar wolnych kapitałów znalazł liderów, czyli rynki akcji i ucieka z innych aktywów (np. z surowców, a szczególnie ze złota, a przede wszystkim z obligacji), żeby nadal nadymać tę bańkę. Bańkę, bo mimo że jeśli spojrzy się na wskaźnik cena/zysk (C/Z) to ceny akcji wydają się być atrakcyjne, ale zazwyczaj wskaźnik liczony jest w oparciu o prognozowane zyski, a wiele z tych zysków wyparuje jak tylko pojawi się inflacja, a wraz z nią zaostrzenie polityki monetarnej przez banki centralne.
W obecnej sytuacji ani dane makro ani wyniki spółek nie mają znaczenia. Ma znaczenie tylko to, czy agresywny popyt kapitałów, które przechodzą z innych rynków, na chwilę odpuści czy nie. W związku z trym korekta (niegroźna) może pojawić się nawet po dobrych danych i nie da się przewidzieć, kiedy się rozpocznie.
A teraz kilka słów o naszym grajdołku. Od niedawne GPW nie razi już przesadną słabością, ale nie ulega wątpliwości, że mocno odstaje od giełd we Frankfurcie czy w Nowym Jorku. Powodem słabości GPW jest (było?) to, że słabe były (z nielicznymi wyjątkami) rynki rozwijające się oraz to, że nasza gospodarka weszła w stagnację. Jednak to nie są najważniejsze powody. Szkodzić może czekanie na oferty sprzedaży dużych polskich spółek. Pozyskane kapitały mają wesprzeć program Inwestycje Polskie. Szkodzić może teoretycznie to, że rynek kontraktów i WIG20 będzie tracił podczas wypłat dywidend. Jednak, z drugiej strony, polowanie na te dywidendy powinno wielu spółkom pomagać.
Wreszcie jest „sprawa OFE”. Dyskusja na ten temat, a właściwie jej przeciąganie w czasie z pewnością naszej giełdzie szkodzi. Zasada „when in doubt sell out” („kiedy masz wątpliwości to sprzedawaj”) osłabia nasz rynek, mimo że wynikiem dyskusji z pewnością nie będzie nacjonalizacja OFE ani znaczne upośledzenie ich możliwości.
Wydaje się na pozór, że przyjdzie nam poczekać przynajmniej do lata na powrót poważnego kapitału zagranicznego na nasz rynek. Jednak nie jest to wcale takie oczywiste. Wystarczy, żeby rząd wreszcie przedstawił swój projekt racjonalizacji systemu emerytalnego, żeby zagranica weszła mocno na GPW (być może opuszczając częściowo rynek obligacji). Warto też pamiętać o tym, że obniżki stóp prowadzą do znacznego spadku oprocentowania lokat, a to zmusza do szukania bardziej ryzykownych inwestycji. Widać już początki tego procesu na mniejszych spółkach (MWIG40 i SWIG80). To w końcu musi doprowadzić do hossy na WIG20. Na razie możemy jednak powiedzieć tylko tyle, że obowiązuje sygnał kupna.
I na koniec – pamiętać trzeba o tym, że nie ma analityka, który przewidzi koniec hiperboli na indeksach. Pierwsze poważniejsze korekty będą przecież wykorzystywane do kupna akcji przez tych, którzy się nie załapali na odjeżdżający pociąg. Na razie możliwe są więc tylko niewielkie korekty.
Co może w krótkim terminie zakończyć „hossę na sterydach” (drukowanych pieniędzy)? Tylko jakieś nieoczekiwane wydarzenie („czarny łabędź”), bo przecież rząd we Włoszech powstał (za rok może go już nie być, ale to rynkom nie przeszkadza), podniesienie limitu zadłużenie USA jest pewne (dwupartyjna komisja podobno jest bliska konsensu), a jeśli nawet nie uda się go szybko podnieść to co najwyżej będzie pretekstem do niegroźnej korekty. Jedynym widocznym (w bliskim terminie) zagrożeniem są wrześniowe wybory w Niemczech, a w nich wielka zagadka, którą jest poparcie dla AfD – partii żądającej opuszczenia przez Niemcy strefy euro. Ale to jest już inna historia.
Piotr Kuczyński, www.macronext.pl
0 komentarze:
Prześlij komentarz