„ Pewien uczony w Prawie zapytał Jezusa: Kto jest moim bliźnim? Jezus nawiązując do tego, rzekł: Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan, zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął.” / Łk 10,29-32 /
Gdy szewc chodzi bez butów, to jeszcze jakoś da się to zrozumieć i znieść, a raczej da się chodzić boso. Gdy strażak podkłada ogień, by zabłysnąć odwagą podczas brawurowej akcji gaśniczej, to już zaakceptować trudno, choć taką chorą logikę również można zrozumieć. Kiedy jednak lekarz uśmierca dziesiątki swoich pacjentów i to takich, którymi troskliwie opiekował się od lat, to tego ani pojąć, ani zaakceptować, ani nawet zmieścić w naszej ludzkiej głowie nie sposób. Gdzie pośród takich życiowych przypadków umieścić kapłana i lewitę, którzy spojrzawszy na poranionego, umierającego człowieka, przeszli obok i nie ubrudzeni krwią leżącego przy drodze pospieszyli do świątyni na służbę Najwyższemu?
Każdy z nas ma swój partykularny, swojski, własny, czasem nawet intymnie wydzielony od innych świat. Mamy swój dom, swoją rodzinę, swoich znajomych, przyjaciół i nieprzyjaciół. Ale nie mamy prawa zamykać się w naszym świecie hermetycznie, bezpiecznie i na wyłączność. Jesteśmy obywatelami świata, a świat staje się coraz wyraźniej globalną wioską. Potrafimy cieszyć się sukcesami sportowców z antypodów i płaczemy razem z dzieckiem skrzywdzonym w zaułku Afryki. Mamy być jak sanitariuszka biegnąca z bandażami do zwijającego się w bólu i pytająca, gdzie boli, a nie pytająca, po czyjej stronie walczył poraniony. Jezus nie określa, kim był ów człowiek schodzący z Jerozolimy do Jerycha. Nie powiedział tego, a my nie powinniśmy pytać i nie powinniśmy od tej ziemskiej przynależności umierającego uzależniać oceny bezduszności kapłana i lewity. A na usta cisną się życzenia – i niech doznają w potrzebie takiej pomocy, jakiej udzielili temu poranionemu. To taka najskromniejsza ocena, na jaką stać słuchaczy tamtej historii.
Wywołał mnie znów do tablicy niezawodny w swoich insynuacjach prawicowy felietonista i przypisał mi sprawstwo pomocnicze wobec postawionych publicznie pytań o Rwandę. Czytałem tamte słowa i nie byłem w stanie zrozumieć, gdzie ów człowiek dopatrzył się niecnych knowań i niedopuszczalnych podejrzeń ze strony dziennikarki zaledwie wspominającej o tamtym ludobójstwie. Dziwi mnie raczej bezduszna obojętność wielu przechodzących obok kolejnej rocznicy tamtej rwandyjskiej rzezi. A przecież tej zbrodni dokonano zaledwie dziewiętnaście lat temu. Dziewiętnaście lat w naszych czasach liczy się zupełnie inaczej niż jeszcze pół wieku temu. Dziś z jednego wydarzenia, takiego, o którym zapomnieli i uczestnicy, i świadkowie, a nawet ofiary, media potrafią wycisnąć i opis, i intencje, i kontekst sytuacyjny, i religijne inspiracje, i materialną bazę, i skrawki niszczonej dokumentacji, i międzynarodowe konsekwencje, i historyczne uwarunkowania, i tysiące innych, zdawać by się mogło mało istotnych elementów takiej życiowej mozaiki.
Opowieść o człowieku napadniętym przez zbójców jest właśnie taką mozaiką, którą oglądamy od dwu tysięcy lat i ciągle w niej odkrywamy coś niezwykłego, pouczającego, przerażającego. W pyle codzienności odnajdujemy zakurzone fragmenty mozaiki, których do tej pory nie dostrzegliśmy, na które nie zwracaliśmy uwagi. Patrzymy na ten obraz i ciarki przechodzą nam po plecach, gdy przeglądamy się w nim. Czy mamy prawo powiedzieć sobie – dosyć tych rozważań i dociekań nad obrazem umierającego człowieka, pozostawionym nam przez Jezusa z Nazaretu? Czy ktoś może nas zwolnić z zadawania pytań o rzeź Ormian, o zagładę Żydów, o ludobójstwo w Rwandzie? Od dwóch tysiącleci pytamy publicznie i prywatnie o śmierć Jezusa z Nazaretu. Nie widzimy w tym nic niestosownego. Ani w pytaniach o postawę Piłata, Annasza, Heroda, Filipa, Marii Magdaleny, Judasza czy Nikodema. Cóż niestosownego dostrzegł prawicowy dziennikarz w przypomnieniu śmierci blisko miliona ludzi zaszlachtowanych maczetami dziewiętnaście lat temu? Cóż go tak bardzo zabolało? Czyżby pytania o postawę ludzi Kościoła w tym jednym z najbardziej katolickich krajów Afryki, odwiedzonym niedługo przed rzezią przez papieża Jana Pawła II?
Są tacy ludzie, którzy obok cudzej mogiły przechodzą obojętnie. Mają po temu przechodzeniu obojętnie tysiące uzasadnień, usprawiedliwień, wytłumaczeń, a nawet dowodów na to, że inaczej postąpić nie mogli. To zrozumiałe, że strach potrafi człowieka sparaliżować. To prawda, że dopóki sami nie staniemy w ekstremalnej sytuacji, teoretyczne wywody, szkolenia, a nawet praktyczne ćwiczenia na manekinach, mogą okazać się zupełnie nieprzydatne wobec przerażającej perspektywy śmierci własnej lub kogoś z najbliższych. Nigdy nie wypowiedziałem słowa oskarżenia, potępienia, a nawet przygany wobec ludzkiej bezradności w obliczu zbrodni, umierania, krzywdy czy jawnej niesprawiedliwości. Ale być sparaliżowanym i bezradnym, a być obojętnym i wyrachowanym, to już dalece nie to samo. Gdyby tym kapłanem przechodzącym obojętnie obok poranionego był któryś z naszych hierarchów, a lewitą – któryś z prawicowych publicystów, to Jezus opowiadający o takim zdarzeniu miałby w tych środowiskach przechlapane.
0 komentarze:
Prześlij komentarz